Legendy toruńskie

Legendy i podania ludowe jako opowieści fantastyczne, nasycone motywami niezwykłości i cudowności, przekazywane z pokolenia na pokolenie, rozpowszechniły się już w średniowieczu. Powstały w wyniku niesamowitych, nieprawdopodobnych wręcz i ciekawych zdarzeń. Toruń posiadał takich wydarzeń bardzo wiele, stąd też wiele znamy dziś legend, potęgujących toruńskie wrażenia. Niepisana, nie znająca druku, szła legenda przez wieki. Jest podobna do bajki, ale bajką nie jest. 
 
 

Najstarsze legendy toruńskie

Wydając w 1684 r. książkę pt. Alt und Neues Preussen oder preussischer Historien zwei Teile toruński ceniony historyk Christoph Hartknoch, profesor słynnego Gimnazjum Akademickiego w Toruniu, podał informacje o najstarszych ludowych opowieściach o początkach Torunia. Niektóre z nich, funkcjonujące od wielu pokoleń, uważał za niewiarygodne lub mające niewiele wspólnego z prawdą, a więc mieszczące się w kategoriach legend. Wymienił więc podanie o Thorundusie, który jako wódz rzymskich legionów miał przybyć nad Wisłę, podbić tutejsze plemiona i założyć miasto nazwane od jego imienia Thorun'iem oraz wybudować świątynię bogini Wenus. Jednak coś z prawdy może kryć się w tej legendzie, bo przecież badania archeologiczne wykazały, że w miejscu, gdzie nad Wisłą założono Toruń istniała wcześniej przeprawa przez rzekę, a w czasach rzymskich wiódł tędy szlak bursztynowy.
Wymienił też Hartknoch starą opowieść wywodzącą nazwę Torunia od niemieckiego słowa „Torheit” oznaczającego głupotę, bo tę właśnie zarzucić miał Krzyżakom pewien starzec będący świadkiem budowy pierwszej warowni na podmokłym, zalewanym przez Wisłę terenie (zobacz: Stary Toruń). 
Jeszcze inna pradawna teoria wywodzić miała nazwę naszego miasta od okrzyku „Tor an!” (do bramy!), którym przodkowie mieli zagrzewać się do obrony swojego grodu.
Istniała też kolejna podana przez Hartknocha legenda, którą sam on uznał za najbardziej wiarygodną. Wywodzić ona ma nazwę Torunia od niemieckiego słowa Tor oznaczającego bramę, w rozumieniu wejście/wjazd do Prus. Wszak tędy właśnie, przez Toruń, wiódł główny stary szlak z Polski przeprawą wiślaną do państwa krzyżackiego w Prusach (zobacz: Rola Torunia w państwie krzyżackim).
 
Nieprawdopodobną wydaje się opowieść o tym, jak pierwsi Krzyżacy przeprawiwszy się w 1231 r. z Kujaw na północny, pomorski brzeg Wisły, założyli swą pierwszą warownię, nadając jej nazwę Thorun, na rozłożystym dębie. Mówi o tym XIV-wieczna kronika Piotra z Duisburga. Jednak badacze i historycy uznają, że w tamtych czasach okazałe drzewa stanowić mogły rzeczywiście schronienie i bazę do rozbudowy wokół umocnionych siedzib.
Jeszcze w XIX w. w toruńskim ratuszu przechowywano pochodzący rzekomo z tego dębu żołądź, liczący sobie dokładnie tyle samo lat, co Toruń...
 
Obraz Przybycie Krzyżaków na Ziemię Chełmińską,  1713 r., eksponowany w Ratuszu Staromiejskim. Obraz jest dosłowną ilustracją zapisu z XIV-wiecznej kroniki Piotra z Dusburga, mówiącego o założeniu pierwszej krzyżackiej warowni - Torunia - na potężnym dębie.
Przedstawiono spotkanie księcia Konrada mazowieckiego z cesarzem Fryderykiem II oraz obronę przed Prusami (wyobrażonymi jako Saraceni) legendarnej warowni na dębie w Toruniu (obecnie Stary Toruń).
 
Te właśnie legendy o założeniu Torunia i jego nazwie należą do najstarszych podań toruńskich. Wprawdzie dziś chętnie powtarzana jest opowieść o pewnej baszcie narożnej, która w obliczu podmywania jej przez płynącą coraz bliżej Wisłę miała zawołać "Nie płyń tu, bo runę". "To ruń" - zabrzmiała odpowiedź rzeki, dając tym samym nazwę miastu, a także pochylenie wieży zwanej odtąd Krzywą. Nie jest to jednak legenda sensu stricto, a jedynie wymyślona na pocz. XX w. bajka, to jednak dziś przez niektórych niezorientowanych zaliczana jest do kanonu starych legend toruńskich.

Do najstarszych legend toruńskich należą też:
  • o założeniu w 1312 r. klasztoru benedyktynek z 1400 litewskich niewiast pojmanych przez Krzyżaków w bitwie pod Rastemborkiem
  • o podstępnym zdobyciu zamku krzyżackiego w 1454 r. przez mieszczan przebranych w niewiasty
  • o zamkowym kucharzu Jordanie współdziałającym z mieszczanami toruńskimi przy zdobywaniu zamku krzyżackiego w 1454 r.
  • o uratowaniu miasta przed Szwedami w 1629 r. przez skazańca Szwedkiem odtąd zwanego
  • o bohaterskim kocie broniącym miasta przed Szwedami w 1629 r.
  • kilka legend o piernikach toruńskich
  • o kamienicy Pod Białą Damą.
Są też legendy i opowieści prawdziwe, dziś już zapomniane, niegdyś natomiast żywe i znane. Kilkanaście legend i opowieści niewiarygodnych choć rzekomo prawdziwych przytoczamy poniżej.
 

Legendy o piernikach "katarzynkach"

 
Legendy na temat toruńskich pierników, a osobliwie wyjątkowych katarzynek - najsłynniejszego i najbardziej toruńskiego z toruńskich wyrobów, nie są tak stare jak sama tradycja wypieku tych ciastek. Jednak spośród wszystkich legend toruńskich tych jest najwięcej, są najbarwniejsze, a przede wszystkim odnoszą się do jednej z najsłynniejszych rzeczy Torunia, źródła jego sławy. Prawie 700-letnia historia piernika jest pełna tajemniczych bajań. Powstawały one z powodu niepowtarzalnego korzennego smaku i wymyślnych kształtów.
Nie ulega wątpliwości, że nazwa toruńskich katarzynek musi pochodzić od jakiejś Katarzyny. Najpierw najpewniej była nią święta Katarzyna, bo już do średniowiecza wywodzi się jedna z najstarszych tradycji toruńskich - wypieku dużej ilości pierników na 25 listopada, kiedy przypada dzień patronki piekarzy - św. Katarzyny. W legendach toruńskich tą świętą zastąpiła toruńska mniszka benedyktyńska o tym samym imieniu. Miała ona żyć w klasztorze (>>>) położonym na toruńskich Rybakach i tam przypadkowo odnaleźć leżakujące w podziemiach klasztoru piernikowe ciasto, albo odkryć - sama bądź z pomocą uratowanego przez siebie mysiego króla - tajemną recepturę pierników.
Inna legenda mówi, że bohaterką była Katarzyna, ale nie siostra zakonna, a córka mistrza piernikarskiego, która wycięła za pomoca kubka ciasto wyglądające jak sześć połączonych ze sobą krążków.
Szczególny rozwój piernikowych legend przypada dopiero na XIX wiek; wraz z rozwojem baśniopisarstwa w tym okresie, m.in. braci Grimm, powstał klimat do tworzenia takich opowieści.


O tym, jak anioł znalazł się w herbie Torunia

 
Rok 1500 był dla mieszkańców Torunia rokiem szczególnym. Powszechnie głoszono, iż będzie on rokiem ostatnim, ponieważ niebo bardzo się rozgniewało i chce ukarać wszystkich mieszkańców za ich grzechy i występki zsyłając na miasto koniec świata. Wśród płaczu i lamentów zaczęto w mieście szukać wyjścia z tej koszmarnej sytuacji. Torunianie wpadli na pomysł, aby przebłagać Boga za grzechy. Odlali więc wielki dzwon o wadze ponad 7 ton, średnicy 2,17 m i wysokości na 3 m. Zawiesili go na wieży fary staromiejskiej św. Janów ofiarując go na chwałę bożą. Pan Bóg widząc starania torunian i wspaniały dar, który będzie swym dźwiękiem obwieszczał mieszkańcom, że czas zebrać się w kościele i chwalić Pana, zesłał do miasta jednego ze swych aniołów, dał mu do ręki klucz od bram Torunia i nakazał objąć miasto swymi skrzydłami broniąc od wszelkiego zła, jakie mu zagrażało.
Do opieki nad miastem zesłał Bóg anioła, a właściwie „Anielicę”, gdyż uważał, że kobieta lepiej nadaje się do tego celu, a matczyną miłością i ciepłem otoczy miasto wraz z mieszkańcami. Anioł – jako wysłannik Boży miał również zadbać o to, by ludzie żyli w zgodzie. Po pewnym czasie mieszkańcy miasta wyraźnie odczuli nad sobą opiekę boską i postanowili włączyć anioła do starego herbu Torunia. Od tego czasu w naszym herbie widnieje anioł, który nieustannie rozpościera swe opiekuńcze skrzydła nad basztami, bramami, domami i wszystkimi mieszkańcami Torunia.
I faktycznie dzięki boskiej opiece nasze miasto nigdy nie zostało całkowicie zniszczone, z różnych opresji wychodziło obronną ręką. Z dumą możemy więc mówić, że „Anioł Pański” jest z nami i czuwa nad nami.
Nasz herb przedstawia anioła podtrzymującego tarczę, na której widnieje mur z trzema czerwonymi basztami. Środkowa baszta symbolizuje Radę Miejską, która troszczy się o dobrobyt obywateli Starego MiastaNowego Miasta (Stare i Nowe Miasto to dwie boczne wieże w murach). Wrota miasta są złote, gdyż Toruń był przed wiekami bardzo bogatym grodem. Jedna część bramy stoi otworem zapraszając gości, natomiast druga część jest zamknięta dla wroga, przed którym opuszczano potężną bronę i zamykano bramy.
Dziś wszystkie toruńskie bramy stoją otworem i mamy nadzieję, że nigdy już nie będziemy musieli ich przed nikim zamykać.

 

O tym, jak powstała nazwa Toruń

Dawno temu, przed wieloma wiekami, w zakolu Wisły powstało miasto. By jego mieszkańcy czuli się bezpiecznie otoczono je wysokim ceglanym murem, wzmocnionym obronnymi basztami. Jedna z baszt była szczególnie ciekawa świata. Zaprzyjaźniona z przepływającą obok rzeką dowiadywała się od niej wielu ciekawych rzeczy. A Wisła niejedno widziała i niejedno słyszała. Płynęła od Baraniej Góry, przez Kraków, przez mazowieckie pola i wszystkie nowinki opowiadała baszcie.
Po kilku latach zażyłej znajomości, baszta zaczęła zazdrościć rzece, nie chciała już słuchać jej opowieści. Jednak Wisła nadal chciała chwalić się swymi przeżyciami i chcąc zmusić basztę do słuchania zaczęła podmywać jej mury. Baszta nie wytrzymała ciągłego uderzania fal o jej fundamenty i rzekła do Wisły: Wisło, Wisło nie płyń tutaj, bo runę!
To ruń – odpowiedziała Wisła swej niedawnej przyjaciółce, a echo poniosło jej słowa…
Tymczasem do miasta zmierzało dwóch wędrowców. Ujrzawszy z daleka ceglane mury miejskie, jeden z nich zapytał: 
Ciekawe, cóż to za miasto?
To ruń – usłyszeli echo unoszące w dal słowa wypowiedziane przez Wisłę do baszty.
Toruń – taką właśnie nazwę nanieśli na swoją mapę. I w taki sposób powstała nazwa naszego miasta.

 

O toruńskim dzwonie Tuba Dei

Około 500 lat temu, kiedy kończono podwyższanie fary Starego Miasta Torunia – kościoła pw. św. św. Janów: Chrzciciela i Ewangelisty, nie starczyło pieniędzy na duży dzwon godny tak wielkiego i bogatego miasta. Władze miejskie wpadły wówczas na pomysł, aby pieniądze i potrzebny na dzwon kruszec zdobyć podstępem. Ogłoszono w mieście, że niebawem nadejdzie rok 1500, a wraz z końcem tego roku zbliża się też koniec świata od dawien dawna już przepowiadany. Mieszkańcy miasta szybko uwierzyli w przepowiednię i zastanawiali się, co robić, aby uchronić się przed tym kataklizmem. Z radą wystąpił burmistrz i radni oraz proboszcz fary staromiejskiej, którzy uważali, że jeśli miasto do końca 1500 roku zdoła ufundować wielki dzwon, zawiesić go na wieży miejskiej fary nazywając go ku chwale bożej Trąbą Bożą (Tuba Dei) i dokładnie 31 grudnia 1500 roku o północy dzwon zadzwoni - Bóg da się przebłagać, zapomni o ludzkich niegodziwościach i ocali miasto przed zagładą.
W mieszkańców Torunia wstąpiła nadzieja. Zaczęli więc znosić do Ratusza ofiary: pieniądze i inne cenne kruszce, aby można
było wykonać dzwon. Rada zaś złożyła zamówienie na wielki dzwon u odlewnika Marcina Schmidta. Odlewnik wykonał wielką formę, rozpalił ogromny piec, w którym roztopił kruszec i zebrane srebrne, cynowe, a niekiedy nawet złote naczynia i z nich właśnie odlał wielki dzwon o wadze 7 238 kg, wysokości 2, 76 m, (bez korony 2,46 m) i średnicy czaszy 2,17 m. Dzwon został poświęcony w dniu 22 września 1500 roku, o czym informuje umieszczony na płaszczu dzwonu napis majuskułą gotycką, głosi on: „Roku Pańskiego 1500, dnia 22 września, Ja Trąba Boża, ku chwale Boga i świętych Janów: Chrzciciela i Ewangelisty – patronów tej świątyni zostałam wykonana”. 
Ponadto na płaszczu dzwonu umieszczono cztery postacie: św. Jana Chrzciciela, św. Jana Ewangelisty, św. Barbary i św. Katarzyny.
Kiedy dzwon był już gotowy i poświęcony zaczęto się zastanawiać, jak taki ciężar zawiesić na kościelnej wieży. W końcu wybudowano długą pochylnię, która prowadziła ponad dachami kamienic toruńskich, aż na wieżę staromiejskiej fary. Swój początek miała w miejscu gdzie w 1843 r. ustawiono duży drewniany grzyb. Podobno 12 wołów wciągało dzwon po pochylni na wieżę, na której został on zawieszony.
Dokładnie w noc sylwestrową 1500 roku Tuba Dei po raz pierwszy wydał z siebie głos, który niósł bardzo daleko docierając z pewnością do nieba, gdzie cudowny dźwięk dzwonu został przychylnie przyjęty, dzięki czemu do dnia dzisiejszego miasto Toruń żyje, istnieje i pięknieje.
Jednak historia toruńskiego dzwonu na tym się nie kończy. W 1703 roku Szwedzi zamierzali zabrać go ze sobą do Szwecji traktując dzwon jako łup wojenny. Podobno opuścili już Trąbę Bożą na pierwsze piętro wieży i wówczas zażądali od miasta okupu za pozostawienie dzwonu w kościele, w wysokości 12 tysięcy reńskich talarów, co stanowiło ogromną sumę pieniędzy. Żołnierze szwedzcy wątpili, aby mieszkańcy zdołali wykupić dzwon, okazało się jednak, iż torunianie byli bardzo przywiązani do swojego „Tuba Dei” i poświęcając wszystkie swoje oszczędności ukrywane na tzw. „czarną godzinę” w ostatniej chwili zdołali zebrać wymaganą sumę i przekazać ją Szwedom, którzy zgodnie z umową pozostawili dzwon w spokoju.
Wielu znawców twierdzi, że jest to szczęśliwy dzwon. W czasie II wojny światowej czekały już palniki, którymi miał zostać pocięty przez Niemców na kawałki. I znów w ostatniej chwili ówczesny proboszcz i nadburmistrz Jakob skutecznie interweniowali u władz niemieckich w Gdańsku, aby go ocalić. Podstępnie tłumaczyli władzom niemieckim, iż dzwon jest dziełem odlewnika niemieckiego pochodzenia – Martina Schmidta, a nie godzi się przecież Niemcom niszczyć dzieło swego rodaka. Ten argument przekonał władze okupacyjne i Tuba Dei nadal wisi na świętojańskiej wieży i dzwoni na chwałę bożą.
W 1906 roku nastąpiła zmiana zawieszenia serca dzwonu, które zostało przesunięte o kąt 90  stopni. Serce wisi na 7 płatach ze skóry wołowej.
Legenda głosi, że w chwili gdy milknie ton trzeba dotknąć lewą ręką miejsca, gdzie uderza serce dzwonu. Wtedy Trąba Boża przyniesie szczęście i spełnią się marzenia. Ci, którzy to uczynili uważają, że dzwon ten naprawdę przynosi szczęście.

 

O diabelskich kamieniach

Pod koniec XV wieku, kiedy ostatecznie zakończono rozbudowę kościoła farnego Starego Miasta Torunia pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela i św. Jana Apostoła zastanawiali się mieszczanie nad ukoronowaniem całej budowli i postanowiono odlać wielki dzwon i zawiesić go na wieży kościelnej. Zaczęto zbierać różne metale od naczyń cynowych i srebrnych, a nawet złotych do ozdób osobistych. Wszystko to zanoszono do sławnego odlewnika mistrza Marcina Schmidta, który zdecydował się odlać wielki dzwon o wielkości 3 metrów i średnicy ponad 2 metry i wadze ponad 7 ton. Mieszczanie długo znosili swoje cenne naczynia, ale ciągle było tego mało. O tych kłopotach rozmawiano w całym mieście, aż wreszcie dowiedział się o tym diabeł i postanowił wykorzystać tę okazję do swoich celów. Nie znosił on bowiem dźwięku kościelnych dzwonów tak bardzo, że kiedy dzwoniono na „Anioł Pański” o godz. 12 w południe we wszystkich kościołach toruńskich, zapadał się głęboko pod ziemię.
Pewnego dnia czart w przebraniu bogatego kupca udał się do mistrza Marcina z wozem pełnym złotych kamieni, które ofiarował na wielki dzwon. Były to jednak zwykłe kamienie polne polane złotą farbą. Diabeł pomyślał, że kiedy odlewnik Marcin wrzuci te oszukane kamienie do roztopionej cyny i srebra dzwon nigdy nie zadźwięczy i będzie głuchy. Uradowany tym podstępem opuścił odlewnię i czekał na moment, kiedy mieszczanie zawieszą dzwon i zadzwonią. Mistrz Marcin widząc tak ogromną ilość złotych kamieni nie dowierzał nieznajomemu kupcowi, który wydawał mu się jakiś dziwny. Postanowił rozbić jeden z dużych kamieni. Zdziwienie mistrza było wielkie, kiedy okazało się, że są to jedynie zwykłe kamienie polane złotą farbą. Mistrz Marcin kazał je wrzucić do Wisły, a brakujące srebro i cynę dołożył sam i odlał wspaniały wielki dzwon, który został poświęcony i otrzymał nazwę Tuba Dei czyli Trąba Boża.
Było to dawno temu około roku 1500. Wybudowano wtedy długą pochylnię, która biegła ponad dachami domów. Po tej pochylni 12 wołów wciągało dzwon na wieżę i tam go zawieszono. Diabeł ani na moment nie opuszczał miasta czekając na godzinę 12 w południe, kiedy wszystkie dzwony zadźwięczały na „Anioł Pański”! I stało się. Gdy wybiła godzina 12 na wieży ratuszowej Tuba Dei zabrzmiał po raz pierwszy. Odezwał się tak wspaniałym głosem, że radość wśród mieszczan była wielka, jedynie diabeł nie był zadowolony. Wiedział, że mistrz Marcin Schmidt poznał się na jego podstępie i nie przetopił pozłacanych kamieni.
Diabeł nie dał za wygraną. W nocy zbudował za miastem olbrzymią machinę oblężniczą, zebrał wielkie kamienie i wyrzucał je w stronę wieży św. Jana, aby zburzyć ją wraz z dzwonem. Pierwszy wielki kamień nie doleciał do wieży lecz spadł przy Bramie Klasztornej i tam leży do dzisiaj. Z drugim, jeszcze większym było podobnie. Również nie doleciał do wieży i spadł przy nadbrzeżu Wisły i tam pozostał. Natomiast kilka następnych trafiło w wieżę tak potężnie, że aż zadrżała, a Tuba Dei zadzwonił wołając na trwogę. Diabelskie kamienie uszkodziły wieżę pozostawiając liczne ślady na murze wieży kościelnej w górnej jej części, widoczne również do chwili obecnej.
Diabeł widząc, że kamienie jedynie pozostawiły małe ślady na wieży opuścił Toruń i nigdy już do niego nie wrócił. Tuba Dei przetrwał wszystkie burze wojenne, pożary i nieszczęścia ale nic nie było w stanie go zniszczyć i ciągle swym dźwiękiem chwalił Pana.

 

O kocie, który bronił Torunia

W dawnych czasach, kiedy w Toruniu znajdowało się wiele spichrzy, a w nich ogromne ilości zboża, w mieście zagnieździły się myszy i szczury. Sprowadzono więc koty, których zadaniem było odpędzenie gryzoni od zboża. Znalazł się jednak wśród nich jeden bardzo leniwy szary kot, który nie miał najmniejszej ochoty uganiać się za myszami. Wieczorami, kiedy inne koty wyruszały na łowy nasz kocur przechadzał się po murach miejskich szukając przyjaciół wśród strażników. Po pewnym czasie zaprzyjaźnił się z nocnymi wartownikami, od których dostawał pozostałe po posiłkach odpadki, a niekiedy przytrafiał mu się nawet dobry kęs mięsa.
I tak nadszedł dzień 16 lutego 1629 r., kiedy to wróg zaczął oblegać Toruń i z ogromną siłą zaatakował mury miejskie (>>>). Obrońcy mieli pełne ręce roboty, aby odpędzić nieprzyjaciela. Często na murach dochodziło do walki wręcz i wówczas okazało się, że obrońcy miasta zyskali dodatkowego sprzymierzeńca – miejskiego kocura, który rzucał się na napastników i niejednego szwedzkiego żołnierza na całe życie naznaczył swymi pazurami broniąc rodzinnego grodu. Jego bohaterskie czyny zostały dostrzeżone przez ojców miasta. Kiedy więc atak szwedzkich wojsk został odparty, zastanawiano się w jaki sposób uhonorować poczciwego kocura. Ponieważ terenem jego działalności był północny odcinek murów obronnych, Rada Miejska postanowiła upamiętnić kota w nazwie północnych baszt miejskich. I tak dwie narożne baszty na tym odcinku nazwano: jedną – Kocim Łbem, a drugą – Kocim Ogonem, a cztery baszty pomiędzy nimi – Kocimi Łapami. Natomiast barbakan przed Bramą Chełmińską nazwany został Kocim Brzuchem. W taki oto sposób dawni mieszkańcy Torunia uczcili pamięć o kocie, który bronił miasta. Niestety dziś niewiele pozostało po murach i basztach, po których chadzało poczciwe kocisko. Po dzień dzisiejszy zachowała się jedynie okrągła baszta przy ul. Podmurnej zwana Kocim Łbem.

 

O Gospodzie Pod Modrym Fartuchem

Dawno temu, około roku 1489 był właścicielem gospody przy rynku Nowego Miasta Torunia człowiek bardzo pracowity i prawy, który od wczesnego ranka do późnego wieczora krzątał się po gospodzie, aby swoich gości godnie obsłużyć. Troszczył się o czystość, a nawet przyrządzał potrawy w kuchni, a trzeba zaznaczyć, że był wyśmienitym kucharzem, gdyż gospoda słynęła w całym mieście z bardzo dobrej kuchni. Niestety, jak to zwykle bywa, miał żonę leniwą i wyjątkowo złośliwą. Przez cały dzień gderała i co chwilę przesyłała zapracowanemu mężowi wyzwiska, a kiedy ten siadał ze zmęczenia ona krzykiem i kijem zmuszała biedaka do pracy.
Pewnego dnia zawitał do gospody młody wędrowiec, któremu z oczu biła dobroć i życzliwość. Dla gościnności, do stołu gościa przysiadł na chwilę gospodarz, ale niestety gospodyni natychmiast obsypała biedaka taką lawiną wyzwisk, że ten natychmiast opuścił swego gościa. Złośliwa żona nie zauważyła, że przez ciągłe gadulstwo i bluźnierstwa twarz jej zaczęła się zmieniać do tego stopnia, że w mieście zaczęto o niej szeptać, że jest opętana przez szatana i z dnia na dzień upodabnia się do czarownicy.
Chcąc nieszczęśliwemu gospodarzowi pomóc w jego troskach, młody wędrowiec doradził mu, aby przy następnej awanturze wypisał na progu gospody czarnym węglem znak „X”, jakiego nie znoszą czarownice. Kiedy dojdzie do awantury, ma wypowiedzieć zaklęcie: „raz, dwa trzy, wyleć czarownico przez ścianę albo drzwi”. Gospodarz podziękował nieznajomemu przybyszowi, lecz nie wierzył, że pozbędzie się tymi czarami okropnej żony. Kiedy jednak doszło do następnej awantury wypisał gospodarz węglem ów znak czarowny na drzwiach gospody i wypowiedział zaklęcie. W tej samej chwili gospoda zadrżała, a nieznośna żona w mgnieniu oka pobiegła na strych do skrzyni, w której złożyła swoje kosztowności i ciężko zapracowane przez gospodarza pieniądze. Zabrała wszystko, zbiegła do gospody, aby jak najszybciej opuścić ten dom. Okazało się, że czarny znak na progu miał swoją czarodziejską moc. Nie mając innego wyboru, wyleciała baba z całym dobytkiem przez ścianę na rynek. Gospodarz widząc, że utracił cały swój majątek, dopadł żonę, aby jej choć trochę zabrać. Niestety, zdążył tylko chwycić za modry fartuch, który ciągle zła czarownica nosiła na sobie, i ten mu został w rękach na pamiątkę. Na ścianie frontowej gospody pozostała duża dziura, przez którą wyleciała czarownica. Chcąc dziurę załatać, zawiesił gospodarz na niej wspomniany modry fartuch, który jednocześnie miał oznajmiać, że złym kobietom jest do gospody wstęp  wzbroniony. W niedługim czasie po owych wydarzeniach, zaczęto mówić o gospodzie Pod Modrym Fartuchem i tak pozostało do dzisiaj. Na pamiątkę tej historii, śliczne kelnerki noszą modre fartuszki, a stoliki nakryte są modrymi obrusami. Odwiedzając „Modry Fartuch” pamiętajmy, jaką to tajemnicę kryją stare mury tej gospody >>>

 

O Kucharzu Jordanie

Był to luty 1454 roku. Na zamku krzyżackim w Toruniu odbywała się uczta na cześć przybyłych gości, w mieście zaś, niedaleko zamku, pod osłoną mroku zbierali się uzbrojeni mieszczanie czekający na znak z zamkowej wieży.
Już od dawna torunianie mieli dość krzyżackiego panowania. Rycerze zakonni od kilkudziesięciu lat starali się zahamować toruński handel wiślany i przejąć nad nim kontrolę, ograniczając przy tym dotychczasowe przywileje miasta. Wszelkie rozmowy i pertraktacje nie dały żadnego rezultatu, postanowiono więc zbrojnie zrzucić krzyżackie jarzmo i poddać się pod władzę króla polskiego – Kazimierza Jagiellończyka.
Tego właśnie dnia, 8 lutego, miał nadejść kres krzyżackiego panowania. Zaprzyjaźniony z mieszczanami zamkowy kucharz Jordan czekał, aż ucztujący rycerze dobrze sobie popiją miodu i wina z zamkowych piwnic. Gdy właściwa chwila nadeszła Jordan udał się do stojącej na dziedzińcu wieży skąd miał dać torunianom znak do natarcia. Uczynił więc swą chochlą umówiony gest, a zebrani pod zamkiem mieszczanie ruszyli do ataku. Jordan zaś, ciekaw jaki będzie efekt tych walk postał jeszcze chwilę na wieży obserwując wszystko z góry. Nie spodziewał się jednak, iż mieszczanom uda się tak szybko sforsować fosy i mury zamkowe. Gdy zaś torunianie dostali się na zamkowy dziedziniec w pierwszej kolejności postanowili wysadzić w powietrze wieżę, by Krzyżacy nie mogli z niej wysłać sygnału alarmowego do sąsiednich zamków. Podłożyli więc proch i podpalili lont …
Biedny Jordan nie zdążył zbiec z zamkowej wieży. Wybuch zastał go zaledwie w połowie drogi, siła jego była zaś tak wielka, że kucharz poleciał wysoko w niebo. Leciał tak i leciał, aż w końcu zatrzymał się na jednej z toruńskich bram – Bramie Chełmińskiej. Blady z przerażenia przesiedział tam tak długo, aż walki na zamku ustały i znaleźli go powracający z zamku mieszczanie. Wśród wybuchów radości został on zdjęty z bramy, a torunianie doceniając jego wkład w odniesione zwycięstwo, kazali wykonać wywieszkę przedstawiającą kucharza z chochlą i zawiesili ją na bramie Chełmińskiej. I tak wisiała ona tam wiele lat przypominając wszystkim o wielkim wydarzeniu, jakim było zdobycie i zburzenie przez mieszczan krzyżackiego zamku.
Wywieszka z kuchcikiem Jordanem zachowała się po dzień dzisiejszy i znajduje się w zbiorach Muzeum Okręgowego i eksponowana jest w Ratuszu Staromiejskim.

 

O Michale Remlau

Toruń słynął już w XIV wieku z wypieku „piernego chleba” lub z „pieprznego ciasta” zwanego później piernikiem. Jednym z wielu toruńskich piernikarzy był niejaki Michał Remlau, działający w drugiej połowie XVII wieku, mający swój dom przy ulicy Piekary 10. Jego wyroby szczególnie przypadły do gustu królowi Janowi III Sobieskiemu, który miał okazję skosztować ich podczas swojego pobytu w Toruniu w 1677 r. Widać z tego, że zasmakowały królowi toruńskie pierniki do tego stopnia, że zatrudnił Michała Remlau w kuchni swego dworu w Wilanowie w Warszawie.
Kiedy Jan III w 1683 r. na czele swych wojsk wybrał się na wyprawę wiedeńską przeciwko nawałnicy tureckiej, zabrał ze sobą również młodego Michała w charakterze dworskiego piekarza. Po zwycięskiej bitwie zdobyto ogromne ilości łupów i tysiące Turków wzięto do niewoli, w tym również świetnych kucharzy. Przyrządzali oni potrawy zupełnie nam nieznane, między innymi smażone w tłuszczu pączki. Nasz Michał nauczył się tej kulinarnej sztuki i gotowe pachnące pączki podał na królewski stół. Królowi do tego stopnia smakowały, że w drodze powrotnej do Warszawy wysłał specjalnego gońca z odpowiednią ilością dotąd nieznanych pączków dla swojej małżonki, królowej Marysieńki. Śmiało możemy zatem stwierdzić, że toruński piekarz Michał  rozpowszechnił nie tylko w Polsce, ale również w Europie do dzisiaj znane i lubiane drożdżowe pączki. Poza tym wymyślił pszenne bułeczki w kształcie półksiężyców zwane dziś rogalikami, które uformował ku wiecznej chwale polskiego króla na znak zwycięstwa polskiego orła nad tureckim półksiężycem.
Po wyprawie wiedeńskiej wrócił sławny już piekarczyk Michał do swego rodzinnego miasta i tu w Toruniu również zasłynął jako wspaniały królewski mistrz, smażąc pyszne pączki i wypiekając pierniki oraz chwalebne rogaliki w kształcie tureckich półksiężyców.
Niestety, w 1710 roku zmarł Michał Remlau, a w kościele św. Jerzego na Chełmińskim Przedmieściu, wystawiono mu piękne epitafium z piaskowca. Po zburzeniu wspomnianego kościoła, epitafium w postaci płyty nagrobnej przeniesiono do Ratusza Staromiejskiego i złożono na dziedzińcu z prawej strony, przy północnym wejściu ratusza.
Na płycie wyrzeźbiono koguta – symbol czuwania oraz wyryto napis w języku niemieckim, który po polsku brzmi: „kogut znakiem czujności, człowiecze bądź gotowy do śmierci”.

 

O flisaku i żabach

Na Rynku Staromiejskim w Toruniu stoi fontanna Flisaka. Jest to statua z 1914 r. odlana z brązu, przedstawiająca flisaka grającego na skrzypcach, z którą związana jest ciekawa legenda. Głosi ona, że średniowieczny Toruń nawiedzony został przez ogromną plagę żab, które w wyniku letnich powodzi zadomowiły się w mieście. Żaby można było spotkać dosłownie wszędzie – w piwnicach domów mieszczańskich, na schodach i wszystkich piętrach aż po poddasze. Gromadziły się też na rynkach StaregoNowego Miasta Torunia budząc sobą wstręt zarówno u miejscowych, jak i przybyłych kupców. Pewnego dnia torunianie zebrali się przed ratuszem żądając rozmowy z burmistrzem i jego rajcami. Posypały się wówczas słowa krytyki na całą radę miejską, a ich główną przyczyną były urzędujące wszędzie żaby. Grożono nawet ponownymi wyborami i zmianami na stanowisku burmistrza.
Tego było za wiele. Burmistrz i Rada wydali zarządzenie dotyczące obowiązku tępienia żab na każdym kroku, co jednak nie przyniosło spodziewanych rezultatów. Wówczas ogłoszono, że jeżeli znajdzie się śmiałek, który uwolni miasto od żab, otrzyma solidną zapłatę w złotych dukatach, oraz rękę pięknej córki toruńskiego burmistrza. Natychmiast zgłosiło się wielu chłopców zakochanych w pięknej burmistrzance, którzy w przeróżny sposób próbowali wyprowadzić żaby z miasta. Na nic jednak zdały się ich pomysły – żaby nadal królowały w mieście.
Już od dawna zakochany w córce burmistrza był młody flisak. Jednak odpędzano go spod okien dziewczyny, bowiem był biedny i niewiadomego pochodzenia. Flisak również postanowił skorzystać ze sposobności, zgłosił się do burmistrza i oświadczył wobec całej Rady i mieszkańców Torunia, że wyprowadzi żaby z miasta. Wyrażono na to zgodę, chociaż nikt z zebranych nie wierzył, że „przybłęda” może oswobodzić miasto z plagi. Flisaczek wyszedł na rynek Starego Miasta i zaczął grać na swych skrzypkach flisacze melodie. I nastąpiło coś, czego nikt się nie spodziewał. Otóż żaby zasłuchane i oczarowane flisaczym graniem, zaczęły gromadzić się wokół niego. On natomiast czekał, aż wszystkie wyjdą ze swych kryjówek. Kiedy spostrzegł, że już się zebrały, nie przestając grać skierował swoje kroki ku Bramie Chełmińskiej. Szedł tak dalej na przedmieście Mokre, gdzie znajdowały się bagna i mokradła, a żaby podążały za nim. Kiedy zaś wyczuły, że są przy bagnach wskoczyły do nich z wielką ochotą i nie opuściły ich aż po dzień dzisiejszy.
Flisak natomiast wrócił do miasta ku ogromnej radości mieszkańców Torunia wolnych już od żabiej plagi. Mniej zadowolony był burmistrz z faktu, iż trafił mu się taki niecodzienny zięć. Musiał jednak dotrzymać słowa danego w obecności mieszczan, więc zgodnie z obietnicą wkrótce odbyło się w mieście huczne wesele, które trwało przez siedem dni i siedem nocy. Młoda para otrzymała obiecaną nagrodę w postaci złotych dukatów, a i wiano, które wniosła do małżeństwa młoda i urodziwa burmistrzanka nie było najgorsze. Podobno młodzi żyli w Toruniu jeszcze długo i szczęśliwie, ciesząc się szacunkiem i poważaniem.
 

O tym, jak „Schwedke" mieszkańców Torunia przed nieprzyjacielem ostrzegł

Dawno temu pojmano w Toruniu pewnego dezertera wojsk szwedzkich zwanego Schwedke, któremu zarzucono okradzenie jednego z poważnych mieszczan toruńskich. Nie był to z pewnością jedyny złodziej w mieście, ten jednak schwytany został na gorącym uczynku i postawiony przed sędzią i ławnikami toruńskimi. Ponieważ zaś ostatnimi czasy liczba kradzieży znacznie wzrosła postanowiono schwytanego surowo ukarać, co miało stanowić przestrogę dla innych tego rodzaju rabusiów. Sąd toruński wydał więc wyrok kary śmierci przez powieszenie.
Miejsce straceń znajdowało się o milę od murów miejskich i nosiło nazwę Galgenberg (Góra Szubieniczna lub Wiesiołki). Było to porośnięte krzewami wzniesienie, na którym ustawiona była szubienica. Wykonywano tam głównie wyroki śmierci przez powieszenie. Większość mieszkańców Torunia starała się omijać to miejsce z daleka, co nie przeszkadzało temu, że w chwilach wykonywania wyroków na Wiesiołkach zbierał się tłum ciekawskich.
Tak było i tego dnia – 16 lutego 1629 r., kiedy nastąpić miała egzekucja. Wokół szubienicy zebrała się spora grupa gapiów, których nigdy przy takich okazjach nie brakowało. Kiedy duchowny protestancki dał już skazańcowi ostatnią pociechę i załatwiono ostatnie formalności przepisane prawem, przystawiono do szubienicy drabinę i złodziej wszedł na jej szczeble, by ponieść zasłużoną karę. Właśnie chciał mu oprawca założyć pętlę na szyję, gdy wtem przyszło skazańcowi na myśl, by rzucić ostatnie pożegnalne spojrzenie na świat, który miał za chwilę na zawsze opuścić. Rozglądając się wokół zauważył w dali dużą ilość żołnierskich mundurów i kolorowych sztandarów przesuwających się w kierunku Torunia. Krzyknął więc z przerażeniem „Szwedzi! Szwedzi!” i wskazał ręką w dal. Władze miejskie i ludzie zebrani na Wiesiołkach szybko pobiegli do miasta, aby przygotować się do obrony. Oczywiście w całym tym bałaganie zapomniano o wykonaniu wyroku śmierci, a skazaniec wraz ze wszystkimi torunianami również zbiegł do miasta.
Około południa Szwedzi pod dowództwem pułkownika Teuffla i generała Wrangla w sile ośmiu tysięcy ludzi stanęli pod murami Torunia (zobacz: Obrona Torunia przed Szwedami w 1629 r.). Obrona miasta prowadzona przez pułkownika królewskiego Gerharda Derhoffa i burmistrza Preussa była doskonała. Już następnego dnia Szwedzi, którzy ponieśli znaczne straty w ludziach opuścili przedpole Torunia. Zwycięstwo obchodzono w Toruniu bardzo hucznie. Wówczas przypomniano sobie, że właściwie miasto mogło przygotować się do obrony dzięki złodziejaszkowi, który pierwszy z wysokości szubienicy zauważył zbliżających się Szwedów. Za ten wyczyn złodziej ten został ułaskawiony i otrzymał przydomek „Schwedke”, spolszczony później na "Szwedko". Niedoszły wisielec żył jeszcze długo potem w Toruniu, ciesząc się rzekomo powszechnym szacunkiem.

Opis tego zdarzenia zawiera pochodzący z tego czasu rękopis Szymona Behema Minora. W swojej "Descriptio" opisuje on pod rokiem 1629 wypadek ze skazańcem Szwedką oraz odparcie ataku Szwedów na Toruń.
Karol Górski podaje wprawdzie opis tego wypadku w przypisie do stronicy 75 w swej "Historii politycznej Torunia do roku 1793" , jednak traktuje to zdarzenie jako późniejszą legendę, poddając w wątpliwość jej wiarogodność. Za legendę uznał historię ze Szwedkiem niemiecki zbieracz legend pomorskich Pau lBehrend, umieszczając ją w drugim tomiku (1912 r.) swego wyboru legend pomorskich w rozdziale 60 podtytułem "Wunderbare Rettung" (Cudowne ocalenie). 
 

O ratuszowym kalendarzu

Po wojnie trzynastoletniej, kiedy na mocy II pokoju toruńskiego w 1466 r. nasze miasto wraz z innymi grodami Ziemi Chełmińskiej i Pomorza Gdańskiego zostało włączone do Królestwa Polskiego, nastały lata dobrobytu i dalszego rozwoju Torunia. Świetny burmistrz Heinrich Stroband rozkazał, aby dom administracji i handlu jakim był Ratusz Staromiejski powiększyć, podwyższyć i ozdobić m.in. narożnymi wieżyczkami. Sprowadzono więc z Gdańska architekta Antoniego van Obberghena pochodzącego z dalekiej Flandrii, żeby zaprojektował rozbudowę toruńskiego ratusza sprawiając przy tym, aby ta budowla stała się obiektem niepowtarzalnym i zdumiewającym.
Architekt po głębokim namyśle zaproponował rozbudowę wielkiego gmachu w taki sposób, by można doszukać się w nim całorocznego kalendarza. Burmistrzowie i rajcowie toruńscy z zainteresowaniem wysłuchali propozycji van Obberghena po czym zaaprobowali jego pomysł. I oto na początku XVII wieku powstał budynek, w którym można było wyliczyć poszczególne okresy całego roku. Była więc jedna wieża, jak jeden rok; cztery narożne wieżyczki unaoczniające cztery pory roku – wiosnę, lato, jesień, zimę, następnie można się było doszukać 12 wielkich sal symbolizujących miesiące, oraz 52 mniejsze pomieszczenia ukazujące liczbę tygodni w roku. Wreszcie, można było naliczyć tyle okien, ile cały rok liczy sobie dni – tj. 365. Kiedy jednak raz na cztery lata przypadał rok przestępny, wówczas zamawiano murarza, który w starych murach ratusza wybijał mały prostokątny otwór, aby nie zabrakło w roku dnia 29 lutego.
W ciągu stuleci ratusz toruński był kilkakrotnie niszczony i przebudowywany. I dziś może trudno doszukać się doskonałego kalendarza wykonanego przez mistrza Antoniego. Z całą pewnością jednak nad całym budynkiem króluje jedna wieża jak jeden rok, a wspomagają ją cztery wieżyczki – symbole pór roku. Czy jednak liczba okien faktycznie odpowiada ilości dni? No cóż – policzcie sami!
 

O ulicy Ciasnej

Na Starym Mieście Toruniu jest ulica Ciasna, której szerokość wynosi 3 metry. Prowadziła ona w stronę zamku krzyżackiego z tego powodu rycerze zakonni pilnowali, aby nie stanowiła zagrożenia ze strony miasta. Wynika z tego, że Krzyżacy nie byli zbyt pewni toruńskich mieszczan.
Pewnego dnia szli tą ulicą dwaj toruńscy rzemieślnicy, znani w mieście ze swej tuszy i agresywnego zachowania. Byli nimi kominiarz i młynarz. Nie było mowy, aby mogli się swobodnie w tej ciasnej uliczce minąć. Musieliby się mocno przycisnąć do ścian domów, a tego żaden z nich nie chciał uczynić. Przechodząc obok nie chciał jeden drugiemu ustąpić. W końcu doszło pomiędzy nimi do bójki, mocno się poturbowali i obaj skierowali skargę do sądu. Sędzia i ławnicy toruńscy mieli nie lada problem do rozwiązania, gdyż z powodu braku świadków tego zdarzenia, trudno im było sprawę osądzić. Sędzia jednak wpadł na wspaniały pomysł i rozwiązał sprawę w ten sposób, że uznał młynarza za niewinnego, gdyż miał na swej białej odzieży czarne ślady po sadzach kominiarza, czyli miał czarne na białym! Od tego czasu starają się tą ulicą nie przechodzić ani młynarze, ani kominiarze.
 

O tajemniczym tunelu pod Wisłą

Kiedy na zaproszenie księcia mazowieckiego Konrada przybyli na Ziemię Chełmińską Rycerze Krzyżowi, aby nawracać pogańskich Prusów, założyli miasto Toruń, a obok miasta wznieśli swój zamek zakonny. Książę nadał rycerzom niemieckim część terenu Kujaw na lewym brzegu Wisły zwaną „Ziemią Nieszawską” (zobacz: Mała Nieszawka), oraz całą wspomnianą Ziemię Chełmińską leżącą między rzekami: Wisłą, Osą i Drwęcą. Powstały piękne miasta i wsie. Mieszkańcom żyło się spokojnie i dobrze, ponieważ z tych terenów zostali wyparci Prusowie.
Po pewnym czasie spokój został zakłócony, gdyż wielki mistrz krzyżacki prowadził wojny z królem polskim. Po krwawej wojnie zawarto pokój wieczysty w roku 1422, na mocy którego Krzyżacy zostali zmuszeni do zwrotu na rzecz Polski ziemi nieszawskiej leżącej na Kujawach po przeciwnej stronie Torunia. Król Władysław Jagiełło wydał polecenie, aby na tym terenie wybudować zamek, który byłby strażnicą polską przeciwko krzyżackiemu Toruniowi. Z czasem obok zamku zaczęła się rozwijać osada, która przyjęła nazwę Nowa Nieszawa, a następnie Dybów. Podobno w Dybowie karano za najmniejsze przewinienie, między innymi zamykaniem w dyby. Był to rodzaj pręgierza, składającego się z dwóch drewnianych kłód z wycięciem na nogi lub ręce. Stosowano to narzędzie kary wobec chłopów i mieszczan. Zamek z roku na rok rozrastał się w silną, warowną fortecę, a mała osada w port handlowy.
Torunianie wrogo spoglądali na groźnego konkurenta, z powodu którego ich sakiewki stawały się skromniejsze. Poważnie zaczęto myśleć o zniszczeniu Dybowa i podstępnie zaczęli podkopywać się pod Wisłą, budując tunel w kierunku Nowej Nieszawy czyli Dybowa. Aby jednak kopanie tunelu zachować w tajemnicy, wykorzystano okazję, kiedy władze miejskie w roku 1407 podjęły decyzję w sprawie budowy wieży dla kościoła farnego św. Janów. Wówczas zdecydowano, że tunel będzie miał swój początek w kościele pod wieżą i skierują go w stronę Dybowa, co podobno miało się stać zgodnie z legendą, a może i prawdą. Po kilku latach żmudnej pracy dokopali się torunianie na drugi brzeg Wisły niedaleko zamku i przygotowywali się do ataku.   
Pewnej nocy w roku 1431 zebrali się toruńscy mieszczanie, oraz rycerze krzyżaccy z toruńskiego konwentu pod wodzą komtura. Wykopanym tunelem pod Wisłą, dotarli na lewy brzeg i pod osłoną nocy napadli na nieliczną załogę, zdobywając zamek, a następnie całą konkurencyjną osadę. Ten fakt zapoczątkował następną wojnę, która trwała do 1435 roku. Zakończona została układem pokojowym w Brześciu Kujawskim, na mocy którego Nieszawa z Dybowem już na zawsze wróciła do Polski.
Tajemniczy tunel pod Wisłą z Torunia do Dybowa jeszcze raz podobno wykorzystano, kiedy to w roku 1813 w ruinach zamkowych Dybowa broniło się 40 Francuzów przez 3 miesiące przed Rosjanami (zobacz: Toruń napleoński. Napoleon w Toruniu). Ta skromna załoga wytrzymała liczne ataki wojsk rosyjskich tylko dlatego, gdyż załodze dostarczano z Torunia tajemniczym tunelem żywność, świeżą wodę i amunicję. Była to jedyna droga, która łączyła lewy brzeg z prawobrzeżną fortecą toruńską.
Z czasem zapomniano o tajemniczym tunelu, jednak niezupełnie, gdyż w ostatnich latach zebrała się grupa poszukiwaczy, która miała nadzieję, że trafi na ślad dawnego podziemnego ganku.
 

O grzechu Krzyżaka

W konwencie toruńskim krzyżaków było 12 rycerzy, ale jeden z nich był szczególnie przystojny i sympatyczny. Pewnego dnia spotkał piękną toruniankę, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia. Zapomniał zupełnie o tym, że jest nie tylko rycerzem Zakonu Najświętszej Marii Panny, ale również zakonnikiem, którego obowiązują złożone śluby czystości. Młodzi zakochani spotykali się wieczorami w zaułkach miejskich. Pewnego razu zostali zauważeni przez mieszkańców Torunia, którzy donieśli o wszystkim Radzie Miejskiej i toruńskiemu komturowi krzyżackiemu. Cała sprawa zrobiła się głośna, a miasto zawrzało do plotek. Przewinieniem dwojga młodych zajęli się zarówno ławnicy toruńscy, jak i rycerze krzyżaccy. Długo zastanawiano się nad tym, kto ponosi większą winę za to co się stało. W końcu uznano, iż wina kochanków jest równorzędna, a czyn przez nich popełniony niegodny, ani wzorowej obywatelki miasta, ani tym bardziej zakonnego rycerza. Sąd toruński skazał więc dziewczynę na 25 batów, które wymierzono jej przy Bramie św. Jakuba na Nowym Mieście. Jako, że sądy miejskie nie miały prawa osądzać rycerzy konwentu krzyżackiego decyzja w sprawie zakochanego krzyżaka leżała w gestii komtura. Komtur toruński zaś nakazał grzesznemu zakonnikowi wybudować wieżę obronną, która byłaby tak odchylona od pionu, jak było jego życie odchylone od reguły zakonnej. Rycerz wybudował więc Krzywą Wieżę, którą po dzień dzisiejszy możemy oglądać i która stojąc przez te wszystkie minione wieki przypominała i przypomina przechodniom o grzechu Krzyżaka.
Toruńska Krzywa Wieża jest więc jakby symbolem grzechu, ale jest też ona sprawdzianem niewinności. Legenda bowiem powiada, że jeżeli ktoś stanie pod wieżą z plecami przypartymi do krzywego muru od strony ulicy, stanie na palcach z przypartymi do muru piętami i wyciągniętymi przed siebie prosto rękoma i pozostanie tak przez chwilę przy krzywym murze – będzie to oznaczało, że jest to człowiek bez grzechu. Natomiast na wszystkich, którym się to nie uda ciąży jakieś przewinienie.
Sprawdźmy więc swoją niewinności przy pochyłych murach Krzywej Wieży.

 

O Toronicu i Wiślinie

Przed wieloma stuleciami, gdy na ziemie północnej Polski napadali pogańscy Prusowie, odbywały się tu częste z nimi walki. Broniono m.in. przeprawy wiślanej, którędy prowadziła ruchliwa i ważna droga zwana szlakiem bursztynowym - ze Śląska, przez Kalisz, Gopło do wybrzeża bałtyckiego. 
W czasie jednej z długich walk ciężko ranny został dzielny i bohaterski rycerz o imieniu Torundus. Ugodzony leżał nad brzegiem wiślanym i broczył krwią czerwoną, która po złotym piasku spływała do wody. 
A tu, w podwodnej krainie, wśród plątaniny roślin wodnych, nimf i wodników, panowała królowa Wiślina. Miała bogactwa niezmierzone, znała potężne czary i zaklęcia. 
Zabarwiła się Wisła od krwi Toronica, więc nie czekając wiele wyłoniła się Wiślina z wirów wodnych i litując się nad obrońcą drogi wiślanej, podarowała broczącemu krwią Torundusowi złote jabłko. Kiedy ranny skosztował owocu ozdrowiał. Królowa urzekła go ujmującą urodą, tak, że poślubił Wiślinę - swoją wybawczynię. Wkrótce została ona matką rodu Toroniców. 
Razem postanowili założyć w pamiętnym miejscu gród i nadali mu nazwę Toruń, na cześć bohaterskiego Torundusa. Pełne splendoru, ceglane, wieżaste miasto rozrastało się i piękniało z dnia na dzień. W nurcie wiślanym błyszczało urodą, a ulice i nabrzeże rozbrzmiewały gwarem kupców i wędrowców europejskich z czubatymi wozami i pełnymi statkami, szukającymi portu u bram gościnnego grodu. 

 

O podstępie diabelskim w kamienicy Augstinowej

Dawnymi czasy stał na rogu ulicy Szczytnej i Szerokiej osobliwy dom. Budowa jego wskazywała na sędziwy wiek, lecz nie to było osobliwe. Szczyt domu miał dziwny wygląd, gdyż zamiast ściany szczytowej nad gołymi piętrami był otwór byle jak zabity deskami... 
Nie młody już, lecz bogaty rajca miejski Augstin, poślubił ubogą i urodziwą pannę z przedmieścia. Młoda żonka wkrótce wzięła męża pod pantofel, wyrzucając mu przy tym, że za mało czyni starań o potomka. 
Pod czasową nieobecność małżonka panią rajczynię odwiedził jakiś nieznajomy, podający się za jednego z handlowych partnerów pana rajcy. Przybysz - diabeł pod postacią człowieka - rzekomo bywały w wielu krajach i miastach, zdobył zaufanie gospodyni, która wyznała mu marzenie obojga małżonków o dziecku. Pomiędzy nimi stanął układ krwią kupcowej podpisany. Diabeł spełnił jej życzenie i kobieta powije syna, lecz musi oddać to, co mąż po powrocie z zamorskich podróży uzna za najcenniejsze. 
Pan Augstin zastawszy po swoim powrocie syna powiedział do żony, że oto jest jego największy skarb. Wkrótce rozpoznali oboje do czego zobowiązał ich tak niebacznie podpisany cyrograf. Dziecko przeto oddali do klasztoru Dominikanów, by uchronić je przed diabłem. 
Wkrótce – znów pod nieobecność męża – przybył ów wysłannik piekieł po chłopca. Gdy rajczyni poinformowała go, gdzie ukryła dziecko – zażądał dostarczenia go grożąc, iż będzie go prześladował aż wreszcie zdobędzie. Matce udało się wszakże wyrwać mu i zniszczyć cyrograf i zaraz kropidłem wodą święconą wyświęcić. Diabeł umknął przez strop i szczyt, który zawalił się zaraz z wielkim hukiem. 
Setki lat dom położony przy ruchliwej ulicy nie był remontowany. Dopiero w połowie XIX w. gdy ustąpił lęk przed złym, właściciel usunął ślad owego szatana, jednak nie bez odprawienia kilku mszy w tej intencji.
  • drukuj
  • poleć artykuł
Komentarze użytkowników (0)
Brak komentarzy. Bądź pierwszy - dodaj swój komentarz
Dodaj swój komentarz:


pozostało znaków:   napisałeś znaków:

Kontakt

tel. 56 621 02 32
biuro@toruntour.pl
formularz kontaktowy
 
 
   
Właścicielem i operatorem Toruńskiego Portalu Turystycznego funkcjonującego pod domeną toruntour.pl jest Toruński Serwis Turystyczny, Toruń, ul. Rabiańska 3 (mapa), tel. 66 00 61 352, NIP: 8791221083.
Materiały zawarte w Toruńskim Portalu Turystycznym www.toruntour.pl należą do ich autorów lub właściciela serwisu i są objęte prawami autorskimi od momentu powstania Portalu w 2015 r. Wszelkie wykorzystywanie w całości lub we fragmentach zawartych informacji bez zgody Wydawcy Serwisu jest zabronione.
Polityka cookies
 
Jeżeli chcesz opublikować swój artykuł lub napisać do Toruńskiego Portalu Turystycznego ponieważ gdzieś do tekstu wkradł się błąd, chcesz nawiązać współpracę lub po prostu przekazać swoją opinię, możesz to zrobić używając adresu mailowego biuro@toruntour.pl. Żadna wiadomość nie pozostanie bez odpowiedzi!
 
Zostań naszym patronem. Poznaj szczegóły i możliwości tutaj